poniedziałek, 6 marca 2017

Espace w okolicach Norymbergii


Zwrócił się do mnie urzędnik z Warszawy, który upatrzył w okolicach Norymbergii (Bawaria - mój ulubiony region gdy chodzi o poszukiwania dobrego samochodu) Renault Espace z dwulitrowym dieslem.


Dwóch właścicieli, a właściwie to jeden, bo użytkownik firmowego samochodu służbowego odkupił go po prostu od swojej firmy pod koniec leasingu. Przebieg 229 tys. km, bezwypadkowy, ogumienie letnie i zimowe w znakomitym stanie i niestare. Uzgodniona cena 4.800€. Sprzedawał bardzo uprzejmy i otwarty facet po pięćdziesiątce (mam na myśli wiek) - wręcz gaduła. I dobrze - gdyby to był handlarz, nie dowiedziałbym się nic. Tu jednak miałem już na etapie rozmowy przez telefon niemal pełny obraz sytuacji i mogłem klienta zapewnić, że oferta jest uczciwa. Naturalnie do weryfikacji na miejscu. Przy okazji tego zakupu jak zwykle nauczyłem się czegoś nowego. A nawet wielu nowych rzeczy.

Było jasne, że dobre auto może momentalnie zniknąć. Ale sprzedający nie oczekiwał żadnej zaliczki, poprosił jedynie o wypełnienie danymi kupującego formularza umowy i przesłanie skanu. Oczywiście taką umowę bez podpisu można sobie spuścić w sedesie, jemu jednak taka wystarczyła i poczekał na mojego klienta dwa tygodnie.

Auto czekało wypucowane w dużej szopie, mnie zmartwiła duża przyczepa kempingowa w tylnej jej części (auto miało hak). Właściciel powiedział wprost, że ciągał autem tą przyczepę. W czasie jazdy próbnej, tak jak się tego spodziewałem, okazało się, że sprzęgło wysoko bierze.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że auto jest rzeczywiście bezwypadkowe. Gdy jednak wyciągnąłem swój miernik do lakieru, mogłem zmierzyć tylko wartość na tylnych błotnikach i dachu. Ku mojemu zaskoczeniu w Espace wierzchnia warstwa drzwi, klapy, maski czy przednich błotników nie jest wykonana z blachy. Pomiar dachu i tylnych błotników pokazał w okolicach 220 μm. Krawędzie drzwi były troche poobijane, poza tym ideał. Pod maską niespodzianki. Płynu chłodniczego było grubo poniżej minimum (na dnie zbiorniczka), oleju na poziomie minimum, w dodatku czarny (kto by zgadł, że bagnet pomiarowy jest zintegrowany z korkiem od wlewu?), na dnie komory silnika pod paskiem klinowym na osłonach jakieś zapocenie. Gdybym zobaczył coś takiego w ktorejś z moich toyot (a miałem ich sześć), zepchnąłbym auto do jeziora. Co do jakości renault i innych francuzów nigdy nie miałem złudzeń. Ale klient wydawał się zdecydowany.

Jazda próbna odbyła się od razu w kierunku banku i wydziału komunikacji w sąsiednim mieście powiatowym. Przed samym bankiem podpowiedziałem mu jeszcze, że możemy spróbować zbić z ceny. Sprzedającemu zacząłem tłumaczyć, że sprzęgło, że płyn chłodniczy, że olej, wicie rozumicie.... O sprzęgle nie chciał słuchać - twierdził, że działa i nie ma co szukać kwadratowych jajec. Z tytułu pozostałych rzeczy urwałem 100€. Kwota do zapłacenia w banku 4.700€.

Istne jaja były w wydziale komunikacji. Właściciel wyrejestrował auto i za jednym zamachem chcieliśmy od razu w tym okienku okienku dokonać rejestracji na wywóz. Zapytałem, czy jest możliwość uzyskania tablic krótkoterminowych, z żółtym paskiem (pamiętając o przepisie wedle którego takie tablice są głownie dla przewozu wewnątrz Niemiec i dla osób z niemieckim meldunkiem). Odpowiedzią było pytanie urzędniczki: "A gdzie teraz stoi samochód?". Samochód stał na parkingu tego urzędu, w końcu nim przecież przyjechaliśmy. Urzędniczka pospieszyła z wyjaśnieniem, że ich urząd jest odpowiedzialny za auta w całym powiecie a za auta w mieście jest odpowiedzialny inny wydział 5 minut drogi stąd. Czytaj: gdybyśmy odjechali 3 kilometry, wrócili na piechotę bez auta i zadali takie samo pytanie, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Kiedy tak ze sprzedającym zastanawialiśmy się, czy ta kobieta jest poczytalna, ona zdecydowała się pójść nam na rękę i załatwić pomyślnie sprawę. Tymczasem kupiec zdecydował się jednak na droższe tablice wywozowe (z czerwonym paskiem - 9 dni). Różnica w cenie: 91€ wobec 133€ ubezpieczenie + blachy na niekorzyść wywozowych. Właściwie to nawet większa różnica, bo do tablic czerwonych jeszcze dochodzi podatek, a do żółtych nie. No, ale podatek pobiorą sobie później a teraz mieliśmy inny problem.

Babka stwierdziła, że musi sprawdzić to auto, założyła kurtkę, wzięła parasol i dziarsko ruszyła na zewnątrz do samochodu. Okazało się, że musi sprawdzić wybity numer VIN w komorze silnika. Więc rzuciliśmy się wszyscy do szukania, ale numeru nie ma. Zerknąłem na słupek B od strony pasażera, tam był pierwszy. Drugi pod szybą przednią od strony kierowcy, jakby pod gumą wycieraczki. Instrukcja obsługi nie wymieniała żadnych innych miejsc, gdzie można odnaleźć ten cholerny numer. Ale babka się uparła, że ma on być wybity w komorze silnika, bo ona ma takie wytyczne. Zaczęła dłubać paznokiem przy uczczelce pod szybą. Baliśmy się, że coś uszkodzi. Babka poprosiła o śrubokręt, kupiec pobladł, babka nie ustępowała, ja ze sprzedającym patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. W końcu po paru minutach beznadziejnej dyskusji wspolnymi siłami uszczelkę na maksa podważyliśmy i odnalazł się wytłoczony numer.


Sprzedawca skomentował to uprzejmym przypuszczeniem, że może funkcjonują jeszcze stereotypy typu: auto jedzie do Polski, no to pewnie jest kradzione. Dodał, że jego znajomi, dowiedziawszy się, że sprzedaje samochód Polakowi, błagali go by miał głowę na karku i posprawdzał przynajmniej, czy aby banknoty € nie są sfałszowane.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz