poniedziałek, 27 marca 2017

Toyota Starlet w Neuruppin





Chyba nie wspominałem jeszcze, że nie uznaję innych marek samochodów niż Toyota i Lexus. Naturalnie, mam też uznanie dla np. Subaru, ale generalnie jeżdże toyotami, obecnie już szóstą. Moja pierwsza Toyota w dawnych czasach studenckich to był model Starlet, auto z roku 1995, które przejęła ode mnie matka w roku 2007. Do roku 2017 zdążyła tym samochodem zrobić dwie stłuczki, wjazd w bramę, wgniecenie drzwi. O takich rzeczach jak wymiana oleju czy inne czynności konserwujące litościwie nie wspominam, bo ich nie było. W międzyczasie zastrajkował alternator i przewody hamulcowe. Matka czekała jednak na poważniejszy pretekst do zezłomowania tego auta i zakupu czegoś nowszego i równie dobrego ale już ze wspomaganiem kierownicy. Jednak auto uparło się jeździć i jeździć bez awarii. W końcu niedawno auto kupił za 1000 PLN jakiś desperat, który rozwalił swoje auto a potrzebował coś na dojazdy do pracy - po dwóch tygodniach stwierdził, że jest bardzo zadowolony. Przyszła pora coś matce znaleźć.

Jako kobieta - wiadomo - chciała, żeby auto było w miarę ładne. Wspominała coś o yarisie. Ja zaś uważałem, że nie powinna za dużo inwestować i starlet będzie ok. Skubańce trzymają cenę mimo wieku, ale ja znalazłem ogłoszenie z egzemplarzem za 700€. Fatalne 3 zdjęcia (jedno przód i dwa wewnątrz, które nic nie mówiły) i żadnych innych więcej. Zadzwoniłem, wypytałem, pojechałem.




Samochód sprzedawała rozwódka o NRD-owskiej (czytaj: posowieckiej) mentalności, która była trzecim właścicielem. Umówiliśmy się w wydziale komunikacji, gdyż jasne było, że do jazdy próbnej będą potrzebne tablice (bo auto wyrejestrowane). Głowiłem się, czy zaryzykować zakup ubezpieczenia do tablic 5-dniowych w internecie czy normalnie w budzie przy wydziale, tam gdzie również wytłaczają tablice. Na wszelki wypadek zaszedłem do budy zapytać o koszty: 75€ ubezpieczenie z zieloną kartą, 19€ tablice. Ubezpieczenie kupione online to tylko ok. 38€ (czyli połowa!), jednak bałem się, czy nie będzie jakiegoś opóźnienia w przysłaniu numeru tego ubezpieczenia, który później podaje się urzędnikowi przy rejestracji. Zaryzykowałem. SMS z numerem przyszedł w ciągu 10 sekund. Udało się.

Z tablicami pojechaliśmy razem obejrzeć auto, które właścicielka wstawiła gdzieś na podwórko u znajomego (w Niemczech nie parkuje się na publicznej ulicy auta bez tablic). Samochód w ładnym stanie, jedynie maska miała jakąś dużą plamę, prawdopodobnie po naklejce. Najbardziej szokujące było dla mnie, że w kwocie 700€ babka oddawała auto, które w październiku 2016 dostało nowe opony całoroczne Vredestein (rocznik 2016, wartość samych opon wg. rachunku - ok. 212€), nowe świece, nowy filtr paliwa, nowy olej, a w roku 2013 nowy rozrząd. W dodatku gołym okiem widziałem, że jest nowy wydech od sondy lambda, młode sworznie wahacza a jeszcze babka zapewniała, że chłodnica ma może 3 lata. Pomierzyłem lakier, wszystko symetrycznie (tzn. błotniki, maska, drzwi, klapa po 90 μm, błotniki tył lewa i prawa po ponad 200 μm), zachowanie na drodze super, żadnych odgłosów z zawieszenia, żadnej rdzy! Ani na nadkolach, ani na progach, ani na krawędziach drzwi, zero!! Jedynie od spodu trochę na elementach zawieszenia. I to wszystko w samochodzie z pierwszą rejestracją z 1997 roku i przebiegiem 170 tys. km!! Do tego elektryczny szyberdach, który działa jak nowy. Babka miała już gotowy formularz umowy, ale jakoś ją namówiłem na mój dwujęzyczny. Zdecydowałem, że biorę to auto i usłyszałem: ok, no to 750€! Wkurzyłem się, babka nie odpuszcza, ja mówię, że w ogłoszeniu było 700€ i nie ma dyskusji. Odpuściła. Ufff! Zrobiliśmy umowę i do widzenia.

Przy tej okazji jak zwykle nauczyłem się kilku rzeczy: po pierwsze, fatalne zdjęcia w ogłoszeniu sprawiły, że nikt mnie nie ubiegł w zakupie. Gdyby trochę się postarała, mogłaby smiało wystawić to auto za 500€ więcej i miałaby telefony od zainteresowanych. Po drugie, stara rozwiedziona baba nic w samochodzie sama nie zrobi, np. nie wyjmie przed sprzedażą dobrego akumulatora albo nie zdejmie kół z nowymi oponami dobrej marki na oryginalnych alufelgach i nie sprzeda osobno na ebay'u, a ze wszystkim innym poleci do serwisu i już oni ją tam przekonają żeby bez potrzeby wymieniać jakieś rzeczy (przykładem niech będzie wydech: doświadczeni wiedzą, że w toyotach z tamtych lat nie wymienia się wydechu tylko się stary łata, bo wiadomo, że taki połatany przeżyje niejeden nowy nieoryginalny). Czyli dobrze jest kupować auto od samotnej baby, bo jest ze strachu lepiej (albo może częściej) serwisowany. Po trzecie, warto kupować co się da przez internet i nie trzeba się bać, bo oszczędności są potężne (jak choćby z tym ubezpieczeniem). No i po czwarte przypominam hasło reklamowe, które bardzo mi się kiedyś spodobało: "używana toyota to wciąż toyota". Naturalnie dzisiejsza toyota zeszła na psy, ale po pierwsze wciąż jest to samochód lepszy niż konkurencja a po drugie rozpiszę się na ten temat kiedy indziej.

poniedziałek, 6 marca 2017

Espace w okolicach Norymbergii


Zwrócił się do mnie urzędnik z Warszawy, który upatrzył w okolicach Norymbergii (Bawaria - mój ulubiony region gdy chodzi o poszukiwania dobrego samochodu) Renault Espace z dwulitrowym dieslem.


Dwóch właścicieli, a właściwie to jeden, bo użytkownik firmowego samochodu służbowego odkupił go po prostu od swojej firmy pod koniec leasingu. Przebieg 229 tys. km, bezwypadkowy, ogumienie letnie i zimowe w znakomitym stanie i niestare. Uzgodniona cena 4.800€. Sprzedawał bardzo uprzejmy i otwarty facet po pięćdziesiątce (mam na myśli wiek) - wręcz gaduła. I dobrze - gdyby to był handlarz, nie dowiedziałbym się nic. Tu jednak miałem już na etapie rozmowy przez telefon niemal pełny obraz sytuacji i mogłem klienta zapewnić, że oferta jest uczciwa. Naturalnie do weryfikacji na miejscu. Przy okazji tego zakupu jak zwykle nauczyłem się czegoś nowego. A nawet wielu nowych rzeczy.

Było jasne, że dobre auto może momentalnie zniknąć. Ale sprzedający nie oczekiwał żadnej zaliczki, poprosił jedynie o wypełnienie danymi kupującego formularza umowy i przesłanie skanu. Oczywiście taką umowę bez podpisu można sobie spuścić w sedesie, jemu jednak taka wystarczyła i poczekał na mojego klienta dwa tygodnie.

Auto czekało wypucowane w dużej szopie, mnie zmartwiła duża przyczepa kempingowa w tylnej jej części (auto miało hak). Właściciel powiedział wprost, że ciągał autem tą przyczepę. W czasie jazdy próbnej, tak jak się tego spodziewałem, okazało się, że sprzęgło wysoko bierze.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że auto jest rzeczywiście bezwypadkowe. Gdy jednak wyciągnąłem swój miernik do lakieru, mogłem zmierzyć tylko wartość na tylnych błotnikach i dachu. Ku mojemu zaskoczeniu w Espace wierzchnia warstwa drzwi, klapy, maski czy przednich błotników nie jest wykonana z blachy. Pomiar dachu i tylnych błotników pokazał w okolicach 220 μm. Krawędzie drzwi były troche poobijane, poza tym ideał. Pod maską niespodzianki. Płynu chłodniczego było grubo poniżej minimum (na dnie zbiorniczka), oleju na poziomie minimum, w dodatku czarny (kto by zgadł, że bagnet pomiarowy jest zintegrowany z korkiem od wlewu?), na dnie komory silnika pod paskiem klinowym na osłonach jakieś zapocenie. Gdybym zobaczył coś takiego w ktorejś z moich toyot (a miałem ich sześć), zepchnąłbym auto do jeziora. Co do jakości renault i innych francuzów nigdy nie miałem złudzeń. Ale klient wydawał się zdecydowany.

Jazda próbna odbyła się od razu w kierunku banku i wydziału komunikacji w sąsiednim mieście powiatowym. Przed samym bankiem podpowiedziałem mu jeszcze, że możemy spróbować zbić z ceny. Sprzedającemu zacząłem tłumaczyć, że sprzęgło, że płyn chłodniczy, że olej, wicie rozumicie.... O sprzęgle nie chciał słuchać - twierdził, że działa i nie ma co szukać kwadratowych jajec. Z tytułu pozostałych rzeczy urwałem 100€. Kwota do zapłacenia w banku 4.700€.

Istne jaja były w wydziale komunikacji. Właściciel wyrejestrował auto i za jednym zamachem chcieliśmy od razu w tym okienku okienku dokonać rejestracji na wywóz. Zapytałem, czy jest możliwość uzyskania tablic krótkoterminowych, z żółtym paskiem (pamiętając o przepisie wedle którego takie tablice są głownie dla przewozu wewnątrz Niemiec i dla osób z niemieckim meldunkiem). Odpowiedzią było pytanie urzędniczki: "A gdzie teraz stoi samochód?". Samochód stał na parkingu tego urzędu, w końcu nim przecież przyjechaliśmy. Urzędniczka pospieszyła z wyjaśnieniem, że ich urząd jest odpowiedzialny za auta w całym powiecie a za auta w mieście jest odpowiedzialny inny wydział 5 minut drogi stąd. Czytaj: gdybyśmy odjechali 3 kilometry, wrócili na piechotę bez auta i zadali takie samo pytanie, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Kiedy tak ze sprzedającym zastanawialiśmy się, czy ta kobieta jest poczytalna, ona zdecydowała się pójść nam na rękę i załatwić pomyślnie sprawę. Tymczasem kupiec zdecydował się jednak na droższe tablice wywozowe (z czerwonym paskiem - 9 dni). Różnica w cenie: 91€ wobec 133€ ubezpieczenie + blachy na niekorzyść wywozowych. Właściwie to nawet większa różnica, bo do tablic czerwonych jeszcze dochodzi podatek, a do żółtych nie. No, ale podatek pobiorą sobie później a teraz mieliśmy inny problem.

Babka stwierdziła, że musi sprawdzić to auto, założyła kurtkę, wzięła parasol i dziarsko ruszyła na zewnątrz do samochodu. Okazało się, że musi sprawdzić wybity numer VIN w komorze silnika. Więc rzuciliśmy się wszyscy do szukania, ale numeru nie ma. Zerknąłem na słupek B od strony pasażera, tam był pierwszy. Drugi pod szybą przednią od strony kierowcy, jakby pod gumą wycieraczki. Instrukcja obsługi nie wymieniała żadnych innych miejsc, gdzie można odnaleźć ten cholerny numer. Ale babka się uparła, że ma on być wybity w komorze silnika, bo ona ma takie wytyczne. Zaczęła dłubać paznokiem przy uczczelce pod szybą. Baliśmy się, że coś uszkodzi. Babka poprosiła o śrubokręt, kupiec pobladł, babka nie ustępowała, ja ze sprzedającym patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. W końcu po paru minutach beznadziejnej dyskusji wspolnymi siłami uszczelkę na maksa podważyliśmy i odnalazł się wytłoczony numer.


Sprzedawca skomentował to uprzejmym przypuszczeniem, że może funkcjonują jeszcze stereotypy typu: auto jedzie do Polski, no to pewnie jest kradzione. Dodał, że jego znajomi, dowiedziawszy się, że sprzedaje samochód Polakowi, błagali go by miał głowę na karku i posprawdzał przynajmniej, czy aby banknoty € nie są sfałszowane.