środa, 24 lutego 2021

VW T6 California - zakup w Niemczech w czasie covida i z dziwną umową

Klient z Dolnego Śląska wypatrzył w Hannoverze żółtego VW T6 California w wersji Beach. Cena 39.900€, rocznik 2015, przebieg w okolicach 150kkm. Kontakt telefoniczny był całkiem profesjonalny, auto zarezerwowałem, spotkanie umówiłem, pojechaliśmy. Zanim jednak to nastąpiło, mój klient postarał się o papier dokumentujący służbowy przejazd oraz dał zarobić jakiejś placówce ponad 200 PLN za szybki, szczęśliwie negatywny test na covid. Wiadomo było, że także na terenie Niemiec jest szereg ograniczeń, a tak to w praktyce wyglądało. Do budynku dealera wejść nie można, z toalety można było skorzystać tylko nieoficjalnie, w przylegającym do salonu warsztacie. W czasie jazdy próbnej w samochodzie mogła się znajdować tylko jedna osoba. Jakie to ma znaczenie, że przed chwilą wysiedliśmy, ja i mój klient, z tego samego auta, w którym podróżowaliśmy razem przez ostatnie 4 godziny? Żadne. Zresztą określenie "jazda próbna" też jest mocno przesadzone - klientowi polecono, by pojechał do najbliższego skrzyżowania z sygnalizacją, tam miał zawrócić, następnie wrócić na plac. Nawet późniejsze dobijanie targu i podpisywanie dokumentów odbywało się dosłownie na kolanie. Pracownik punktu wchodził i wychodził, kopiował i wypełniał, wreszcie przedstawił do podpisu umowę, o której za chwilę. 

O pracowniku, który okazał być synem właściciela punktu, można powiedzieć: uprzejmy i profesjonalny, już przed wyruszeniem w drogę powrotną dodałbym jeszcze: nieugięty manipulant. Męczyło mnie od początku jego natrętne powtarzanie, że "kampery" od VW, których rzeczywiście kilka stało dookoła nas na tym placu, schodzą na pniu i prawdziwym problem jest to, skąd je zdobyć, ponieważ wszyscy chcą je kupić a nikt nie chce sprzedawać. Z perspektywy czasu myślę, że była to nie tyle zwykła "handlarska" paplanina, ile raczej tworzenie gruntu pod to, co miało nastąpić przy podpisaniu umowy.

Auto robiło dobre wrażenie, brak wycieków, dziwnych odgłosów pracy, z blacharki tylko jeden błotnik wskazywał na działania naprawcze. Odebrałem przy okazji lekcję pokory, bo choć uzbrojony w miernik lakieru latałem po kilka razy dookoła tego auta, to jednak początkowo nie zauważyłem (poza wspomnianym błotnikiem) pewnego miejsca tak grubej szpachli, że na moim mierniku skończyła się skala. Mój klient spostrzegł mianowicie ślady farby pod klamką tylnej klapy, przypuszczalnie w miejsce poniżej klamki solidnie uderzono dyszlem przyczepy. Innym problemem było ogumienie letnie, na jakim T6 był wystawiony do sprzedaży. Sprzedawca zadeklarował, że pójdzie jeszcze poszukać, czy nie znajdzie przypadkiem na magazynie jakichś zimowych, pasujących opon (żeby było śmieszniej to był ten okres, kiedy Niemcy i Polskę sparaliżowały śniegi i siarczyste mrozy). Myślicie że coś znalazł? Handlarze samochodami to w ogóle są czasem zabawni ludzie. 

Ciekawie przedstawiała się sprawa umowy. Obok standardowych danych dotyczących pojazdu i stron umowy, handlarz dopisał odręcznie w odpowiednim wykropkowanym polu standardowy cwaniacki tekścik "Verkauf für Export, keine Gewährleistung, keine Garantie" (niem. sprzedaż na eksport, brak rękojmi, brak gwarancji). Tego typu zapis stanowił oczywiste pogwałcenie praw kupującego, który kupując jako osoba prywatna od handlarza ma zapewniony rok tzw. rękojmi od wad fizycznych (Sachmängelhaftung), z zachowaniem pewnych ustawowych okresów. Jeśli więc auto wykaże jakąś usterkę po zakupie, to w pierwszym półroczu handlarz musi udowodnić, że nie istniała ona w momencie przekazania towaru, w kolejnym półroczu ciężar udowodnienia takiego stanu rzeczy przechodzi na kupca. Jeśli jakaś poważna usterka wystąpi, kupujący nie może jednak pojechać do pierwszego lepszego serwisu w swojej okolicy i rachunek za naprawę przesłać handlarzowi. Kupujący może tak zrobić po uzgodnieniu z handlarzem, natomiast co do zasady jest on obowiązany umożliwić handlarzowi jako pierwszemu usunięcie usterki.

Pracownik punktu dealerskiego na moje zgłoszone wątpliwości argumentował niemal dziecinnie, że przecież oni sprzedają masę aut miesięcznie, także za granicę (nawet do Skandynawii!), i nikt nigdy nie zgłaszał żadnych obiekcji w tym względzie. Poza tym przyznanie kupującemu rękojmi jest i tak bez sensu, bo przecież nie będzie on jechał setki kilometrów do naprawy. Zresztą, ten samochód i tak jest oferowany w okazyjnie niskiej cenie, już na niego ostrzą sobie zęby kolejni dopytujący klienci, więc gdyby miała być jeszcze jakaś rękojmia, no to wicie-rozumicie, trzeba by podnieść cenę. A tak w ogóle, to oni są renomowanym punktem handlu samochodami i jeśli coś by było nie tak (co oczywiście niemożliwe!), to przecież zawsze można się jakoś dogadać. No i jeśli umowa nie zostanie podpisana w takim kształcie jak on to proponuje, to transakcji nie będzie i cześć, sorry!

Przy okazji dowcip:
- wiecie, co robi murzyn z białą kobietą w jednym lóżku? 
- Wciska ciemnotę 😂

I tutaj stanąłem przed pewnym problemem. Wiedziałem, że taka umowa jest po prostu bezprawna (chodzi tutaj o popularne ostatnimi czasy w Niemczech pojęcie tzw. niedozwolonych klauzul, czyli do umowy nie możesz sobie wpisać co ci się podoba, bo sąd to podważy). Mój klient, manager dużego przedsiębiorstwa także szybko się zorientował w czym rzecz. Ale po pierwsze, on już zdążył się na tą TE-szóstkę "napalić", ja zaś mając już całkiem spore doświadczenie w swojej branży, szybko przypomniałem sobie sytuację sprzed lat, gdy moje prawne i konsumenckie rozeznanie na tyle wystraszyło innego handlarza, że z miejsca chciał on zrezygnować ze sprzedaży. Bo, moi drodzy czytelnicy, w takiej umowie nie chodzi o to kto ma rację, tylko o to, żeby kupującego od razu (najlepiej pisemnie) zniechęcić do domagania się swoich praw w przypadku gdy coś pójdzie nie tak. A gdy kupiec jest zbyt świadomy, wówczas z punktu widzenia przedsiębiorcy roztropnym jest poczekać na następnego. Myślę zresztą, że gdyby auto okazało się nie daj Boże gorącym kartoflem, to nawet z taką umową i z odpowiednim papierkiem od prawnika można by je zwrócić.   

To jeszcze wyjaśnijmy sobie jaka jest różnica pomiędzy gwarancją a rękojmią z punktu widzenia zakupu używanego samochodu w Niemczech. Otóż gwarancję należy rozumieć jako dobrowolne zobowiązanie sprzedawcy do usunięcia usterek w zakupionym pojeździe, podczas gdy rękojmia to określony ustawowo obowiązek przedsiębiorcy handlującego samochodami wobec osoby, która prywatnie nabywa pojazd. Nie ma tu znaczenia skąd przybywa kupiec, decydujące jest prawo kraju sprzedaży, zresztą jesteśmy w Unii Europejskiej. Pamiętajcie również, że handlarzem w rozumieniu tych zapisów będzie także lekarz, hydraulik, prawnik czy architekt, którzy sprzedają swój firmowy samochód.

Wracając do tematu, klient umowę podpisał, ja wynegocjowałem, by znalazł się w niej także zapis, że sprzedawca na swój koszt założy na auto opony zimowe, które kupiec przywiezie ze sobą (w Niemczech taka usługa to nie mniej niż 120€!). Cena samego samochodu obniżona nie została, w zamian sprzedawca zobowiązał się pokryć koszty firmy, która pośredniczy w rejestracji (to koszt ok. 100-150€ w przypadku tablic 5-cio dniowych) oraz wykonać nowy przegląd TÜV (który i tak musiał zrobić, bo auto nie miało aktualnego).  

Na razie mamy happy-end, mój klient w następnym tygodniu po opisywanej tu wizycie pojechał samochód odebrać, wrócił nim do domu i jest zadowolony. Dlaczego nie zabrał go od razu? Ano dlatego, że chciał wrócić na kołach, do tego potrzebne są tablice, te wyrabia się w wydziale komunikacji, a wydziały komunikacji w czasach mniemanej zarazy pracują w zmienionym reżimie, to jest z koniecznością rezerwacji terminu (np. na kilka tygodni naprzód), albo tylko poprzez firmy pośredniczące, wszystko zależy od landu czy okręgu. Tak było w tym przypadku, o czym wiedziałem zawczasu, ponieważ mam w zwyczaju w interesie moich klientów obdzwaniać nie tylko sprzedających, ale także lokalne urzędy, tak by wszystko w dniu zakupu poszło jak po maśle.